Dzień 1 - 3.09.2017 (niedziela)
Całą sobotę zmierzaliśmy uparcie do miejsca przejęcia jachtu. Najpierw pociągiem jechaliśmy do Szczecina, a tam późnym wieczorem załadowaliśmy się do wygodnego busa i razem z naszymi bagażami oraz prowiantem na cały rejs wyruszyliśmy do Amterdamu.
Rano w niedzielę o 0700 jesteśmy w marinie w Amsterdamie. Poprzednia załoga jeszcze śpi. Za to jest miła niespodzianka: bułeczkami cynamonowymi i termosem z ciepłą herbatą wita nas Kasia (koleżanka Marysi i Zuzi), która mieszka w Amsterdamie. Ponieważ do przejęcia jachtu mamy jeszcze około trzech godzin to zostawiamy bagaże i zapasy rejsowe w busie i idziemy na miasto zjeść śniadanie. Przeprawiamy się promem na dworzec centralny i spacerując uliczkami nad kanałami znajdujemy mała kawiarnię serwującą śniadania. Wracamy na jacht inna drogą, po drodze „zaliczając” na jednym z placyków rzeźbę – zbiór posągów przedstawiających „Straż nocną” wokół pomnika Rembrandta.
O godzinie 1100 ładujemy się z bagażami i zapasami na jacht. Rozdzielamy koje, ustalamy podział na wachty i grafik wacht. Niebawem wychodzimy z mariny i rozpoczynamy nasza żeglugę. Najpierw idziemy kanałem w kierunku śluzy w Ijmuiden. Przechodzimy przez śluzę i niespodzianka – przy nabrzeżu stoi zacumowana „Pogoria”. Przed nami natomiast jest już Morze Północne!
Mamy słońce i lekki wiatr. Stawiamy więc wszystkie żagle. Ale po godzinie wiatr zdecydowanie słabnie. Zrzucamy więc żagle i dalej idziemy na silniku. Wieczorem zbliżamy się do Den Helder. Na podejściu do tego portu mijamy się z wieloma statkami. Po wachcie kładę się spać zaraz po północy. Do portu pozostało jeszcze około 2-3 h żeglugi. Do mariny w Den Helder wchodzimy o 0230.
Dzień 2-3 – 4-5.09.2017 (poniedziałek-wtorek)
Rano wszyscy budzimy się w Den Helder. Marina należy do holenderskiej marynarki wojennej. Po drugiej stronie mariny jest port wojenny, gdzie widać wiele okrętów, między innymi fregatę De Ruyter. Marina ma dobre zaplecze socjalne. Bierzemy kąpiel. Potem śniadanie a po śniadaniu idziemy do miasta, a dokładnie ja, Jarek i Mariusz udajemy się do muzeum morskiego. Jest tam między innymi okręt podwodny Tonijn, pomost bojowy wraz z działem poprzedniej fregaty De Ruyter a także trałowiec z lat 30-tych. Tak więc mamy trochę zwiedzania.
O 1300 wychodzimy z mariny. Naszym celem jest niemiecka wyspa Helgoland. Po wyjściu z Den Helder widzimy wylegujące się na plaży stado fok. Po jakimś czasie za rufą wesoło kilka razy skoczył morświn.
Na początku idziemy na żaglach ale po południu wiatr osłabł. Zrzucamy żagle i dalej idziemy na silniku. Po zmierzchu mijamy rzęsiście oświetlone platformy wiertnicze. W nocy wiatr wzrasta więc wachta stawia żagle. Ja przejmuję wachtę o godzinie 0400. Cały czas idziemy w kierunku Helgolandu. Idziemy na żaglach pełnym kursem. Robimy 7w, momentami nawet 8w. Taka dobra żegluga jest przez całą moją wachtę aż do godziny 0800. Na wachcie obserwujemy wschód słońca. Słońce wstaje jako ogromna ciemnoczerwona kula na tle pomarańczowo-żółtych chmur. Piękny widok, zarazem majestatyczny.
Rankiem idziemy jeszcze na żaglach mijając z daleka duże farmy wiatrowe. Po południu wiatr znowu słabnie więc idziemy na silniku. Zbliżamy się do Helgolandu. Do portu wchodzimy razem z dużym, trójmasztowym żaglowcem holenderskim. Do portu wchodzimy o godzinie 2000, czyli po 31 godzinach żeglugi. W porcie nie ma wolnego miejsca więc stajemy w tratwie jako trzeci jacht. Nasi sąsiedzi to starsze małżeństwo z Brunszwiku. W miłej rozmowie okazuje się, że mieszkają na jachcie i żeglują po Bałtyku, Morzu Północnym i Śródziemnym już od 7 lat.
Dzień 4 – 6.09.2017 (środa)
Helgoland wita nas z samego rana deszczem. Planując wyjście na miasto czekamy na okienko pogodowe bez deszczu. Gdy deszcz z ulewy zmienił się w solidną mżawkę idziemy zwiedzić wyspę. Miasteczko to małe, maksymalnie dwupiętrowe domki, ciasno ustawione przy wąskich uliczkach. Na wyspie są nieliczne samochody, wszystkie elektryczne. Zresztą są to samochody służb komunalnych. Na wyspie obowiązuje także zakaz ruchu rowerów. Więc wszędzie królują piesi. Helgoland to miejsce urlopowe więc prawie wszystkie domy to albo restauracje, kawiarnie albo hotele lub pensjonaty. Ponieważ wyspa jest strefą wolnocłową to w sklepach królują alkohol i kosmetyki. Przechadzamy się „dolnym miastem” a następnie schodami wchodzimy do „górnego miasta” – tak nazywamy sobie części miasteczka leżące na poziomie portu i na wzgórzu.
Na wyspę przypływają statki przywożąc pasażerów. Zaobserwowaliśmy ciekawy sposób wyładowywania pasażerów na ląd. Otóż statek cumuje w awanporcie i podpływają do niego łodzie, na które przesiadają się pasażerowie i tymi łodziami są przewożeni na keję. Zapytaliśmy się załogi takiej łodzi dlaczego tak się dzieje. Odpowiedź była prosta i prozaiczna – jest to atrakcja turystyczna i w ten sposób zarabiają. Oczywiście na wyspę przypływa także szybki prom i on już „normalnie” cumuje do nadbrzeża.
Jednym ze statków, który wysadza akurat pasażerów jest Fair Lady. Z tym statkiem łączy mnie osobiste wspomnienie. Tą jednostką w 2008 roku (ówczesna nazwa Lady Assa, a armatorem była Żegluga Gdańska) płynąłem wycieczkowo razem z rodziną z Darłówka na Bornholm i z powrotem. Świat jest jednak mały…
Planujemy wieczorem wyjść z portu w dalszą podróż. Ale po sprawdzeniu prognozy pogody okazało się, że będzie silny wiatr, co najmniej 8bft. Więc z wyjścia nici i noc spędzamy w porcie. Wiatr ma osłabnąć dopiero nad ranem.
Dzień 5 – 7.09.2017 (czwartek)
Pobudkę robimy 0 0600. Faktycznie, wiatr nieco zelżał. O 0700 odchodzimy od kei i cumujemy po drugiej stronie baseny portowego, gdzie tankujemy 400 litrów wody. Po zatankowaniu wychodzimy w morze. Po wyjściu z Helgolandu mijamy niemiecki żaglowiec szkolny Alexander von Humboldt II.
Ponieważ nie mamy już dużych odległości co pokonania a chcemy pływać, to żeglujemy między Helgolandem a torem podejściowym do Hamburga/Cuxhaven. Pogoda ładna – słońce i wiatr 4-5bft. W planach mamy wejście do Cuxhaven. Ale rozmawiając o różnych portach rzuciłem garść ciekawostek o Wilhelmshaven (np., że w 1945r ta baza Kriegsmarine została zajęta przez dywizję pancerną gen. Maczka i że pierwszym okrętem alianckim, który wpłynął do tej bazy marynarki niemieckiej był krążownik ORP Conrad) zdecydowaliśmy, że popłyniemy do Wilhelmshaven.
Więc tak nawigujemy, aby przy podejściu do Wilhelmshaven byś w czasie rozpoczęcia przypływu. Dzięki temu prąd będzie nam pomagał wejść do Wilhelmshaven. Przecinamy tor podejściowy do Hamburga o 2000. Ja idę jednak zaraz spać, aby wraz z wachtą Jarka wchodzić do portu. O 2400 Jarek budzi mnie i wspólnie obserwując światła nawigacyjne toru i nawigując wg nabieżników dochodzimy do mariny. O 0200 cumujemy w marinie Wilhelmshaven. Potem cała załoga raczy się jeszcze herbatką i o 0300 idziemy spać.
Dzień 6 – 8.09.2017 (piątek)
Od samego rana pada i wieje. Momentami deszcz pada nawet poziomo. Wg prognoz wiatr ma wiać z prędkością 45 węzłów, czyli 9bft. Nie wychodzimy więc w morze. Z Jarkiem zwiedzamy przed południem muzeum marynarki – sala z eksponatami a także okręty-muzeum: niszczyciel rakietowy Mölders, okręt podwodny z lat 60-tych a także trałowiec i minowiec. Na ladzie oglądamy płytę pancerna z pancernika Tirpitz.
Po powrocie na jacht gramy w karty i inne gry. Przy okazji obserwujemy jak wyglądają pływy w porcie: gdy jest niska woda to część jachtów zacumowanych w części mariny bliżej brzegu stoi na błocie. Gdy woda podnosi się o około 3 metry to wszystkie jednostki są na wodzie.
Po południu robimy spacer po mieście i kończymy go w restauracji przy porcie ze szklanką lokalnego piwa. Na szczęcie mieliśmy po małej szklance piwa, gdyż nie należało ono w naszej zgodnej opinii do tych najlepszych. Wieczorem sprawdzamy po raz kolejny prognozę pogody. Spodziewana jest poprawa więc decydujemy się wyjść z portu nazajutrz rano.
Dzień 7 – 9.09.2017 (sobota)
Z Wilhelmshaven wychodzimy o 0400. Całkiem jeszcze ciemno, jeszcze noc, ale idziemy na prądzie odpływu. Idziemy na samym foku. Nasza prędkość względem wody to 1-1,5 w ale nasza prędkość względem gruntu to prawie 6w. Prąd daje duży dryf więc sterując trzeba brać na niego dużą poprawkę aby utrzymać się w torze wodnym. Bardzo dobrze widać prąd wody na bojach. Wygląda to tak, jakby boje posuwały się po wodzie i zostawiały za sobą kilwater. Mam wachtę od 0400 do 0800 więc prowadzę jacht podczas wychodzenia z zatoki Jade, nad którą leży Wilhelmshaven, na pełne morze. O 0800, gdy na pokładzie jest już druga wachta stawiamy jeszcze grota i nasz jacht idzie już na pełnych żaglach. Za rufą znów wesoło przeskoczył morświn. Za jakiś czas obok nas przepłynęła foka. Odpoczywając płynęła na plecach i spokojnie nam się przypatrywała.
Do popołudnia jeszcze pada, ale potem robi się piękna pogoda. Wczesnym popołudniem zaczynamy podejście do Bremerhaven. Torem podejściowym idziemy bardzo długo – mimo, że wchodzimy z prądem wchodzącym. Po drodze mijają nas lub wyprzedzają liczne statki handlowe. Bardzo duża część z nich to samochodowce. Im bliżej Bremerhaven tym tor coraz węższy. Wreszcie zbliżamy się do portu. Prąd wchodzący zaczyna już zanikać bo zbliża się czas wysokiej wody w Bremerhaven. Mijamy terminal kontenerowy i nadbrzeże pasażerskie. Prąd zmienił już kierunek na wychodzący. Jeżeli wcześniej na prądzie wchodzącym szliśmy względem dna z prędkością 6w to teraz, idąc przeciw prądowi i bez zmiany obrotów silnika, robimy zaledwie 1,6w względem dna.
Marina, do której zmierzamy znajduje się w centrum miasta. Aby tam się dostać musimy przejść przez śluzę. Aby wejść do kanału przed śluzą musimy płynąć w poprzek prądu. Więc musimy nabrać wysokości i szybko wślizgnąć się do kanału aby dryf nie zniósł nas na nadbrzeże. Bezpiecznie jednak wchodzimy do śluzy. Po wyjściu ze śluzy znajdujemy się w zacisznym i bardzo ładnym basenie otoczonym bulwarami. Na prawo stoi nasz znajomy spod Helgolandu – Alexander von Humboldt II. My jednak idziemy w lewo i za chwilę cumujemy w marinie.
Jest już 2000 więc prysznic i idziemy do miasta. Po drodze mijamy muzeum morskie. Moją uwagę zwraca stojący na wodzie U-boot serii XXI. Wieczór spędzamy w małym pubie przy rynku przy pożegnalnym piwie. Nazajutrz czeka nas pakowanie, sprzątanie jachtu, przekazanie jednostki następnej załodze i długa droga do domu.
Ruszając na rejs mieliśmy plan wypływania co najmniej 100 godzin. Jednak pogoda pokrzyżowała nam plany. Finalnie udało się wypływać 83 godziny i przebyliśmy 350 mil. Ale z pogodą nie można walczyć. Ważne jest bezpieczne dopłyniecie do celu, co nam się udało.