Listopadowy rejs na Bornholm na s/y Zawisza Czarny
Po wypływaniu wielu godzin i mil na małych jachtach doszedłem do wniosku, że czas zasmakować żeglugi na dużym żaglowcu. Wczesnym latem zapisałem się więc na listopadowy rejs na Zawiszy Czarnym – szkunerze Związku Harcerstwa Polskiego. Jak się okazało, to wcale nie był taki wczesny termin, gdyż w wakacje już zabrakło wolnych miejsc. Jak widać chętnych do zasmakowania takiej przygody jest sporo. Im bliżej rejsu tym bardziej niepokoiła mnie pogoda. O ile w rejsach letnich czy wrześniowych mam już dopracowane kwestie ubioru, to w rejsie o tak chłodnej porze musiałem zaufać intuicji. Zamiast grubego sztormiaka zdecydowałem się na ubiór „na cebulkę”, co później okazało się idealnym rozwiązaniem.
10 listopada 2016r nastał TEN dzień. Na kei w Gdyni, obok Błyskawicy zaczęli pojawiać się kolejni załoganci. Około 1400 wszyscy już są na pokładzie. Pierwsze przywitania i podział na wachty. Organizator miał już zrobiony podział więc nie ma żadnych reklamacji, dobierania się grupkami itp. Ja trafiłem do wachty II. Do obowiązków tej wachty należy obsługa żagli stawianych na fokmaszcie, czyli sztafoka i foka, a także, razem z wachtą I, dużego prostokątnego żagla rozwijanego na rei - bryfoka. Na początku, stojąc jeszcze na cumach, poznajemy, jak stawia i zrzuca się nasze żagle. Na małym jachcie postawienie lub zrzucenie foka idzie szybko i łatwo. Na Zawiasie (bo tak Zawisza Czarny jest pieszczotliwie nazywany) już tak nie jest. Tutaj załoga pracuje szotami, kontraszotami, fałem, kontrafałem, topenantą, szkentlą. Czyli sporo lin do obsługi i sporo siły do ich wybierania. Stawianie lub zrzucanie żagla zajmuje kilka minut a jego sklarowanie to już większa zabawa. Każda wachta ćwiczy stawianie i zrzucanie „swoich” żagli. Musimy zapamiętać kolejność czynności bo tu chodzi nie tylko o estetykę ale i o bezpieczeństwo – nie można dopuścić by przy wietrze i bujaniu bomy w sposób niekontrolowany latały nad pokładem. Uderzenie załoganta takim grubym drzewcem może zakończyć się tragicznie.
Wreszcie nadszedł czas wyjścia w morze. Po Zatoce idziemy już o zmroku. O 1900 jest pierwsza kolacja na pokładzie a potem kładę się spać, gdyż od północy do 0400 mamy wachtę nawigacyjną. Nie pospałem długo bo zaraz ogłoszony został alarm „do żagli”. Wszyscy na pokład i każda wachta stawia swoje żagle. Po pół godzinie intensywnej pracy fizycznej można wrócić do koi. Ale zaraz trzeba wstawać na wachtę. Trochę obawiam się warunków pogodowych, gdyż nie wiem jak będzie zimno w listopadzie na morzu. W nocy pogoda okazała się łaskawa. Temperatura około 3 stopni ale co jakiś czas pada deszcz, grad, deszcz ze śniegiem. Opad nie przeszkadza, bo sztormiak dobrze chroni. Najważniejsze, że jest ciepło. Podczas naszej wachty wiatr ucichł więc zrzucamy żagle. Nie ogłaszamy alarmu lecz nasza wachta (9 osób) sama zrzuca i klaruje pięć żagli. W sumie zajęło nam to około 50 minut. To było 50 minut intensywnego wysiłku fizycznego. Przy takim wysiłku to i siarczysty mróz nie byłby problemem.
Wachta nawigacyjna to prowadzenie żaglowca. Nie tylko sterowanie, ale także nawigacja. To lubię najbardziej, więc z przyjemnością odwiedzam kabinę nawigacyjną na rufie aby ustalić kurs i zrobić wpis do dziennika. Pod względem nawigacyjnym Zawias jest lepiej wyposażony niż są zazwyczaj małe jachty, gdyż oprócz wskaźnika położenia GPS, logu, echosondy i wskaźnika prędkości i siły wiatru są jeszcze dwa radary. Ponieważ Zawias ma nadajnik/odbiornik GPS/AIS to na mapie cyfrowej można obserwować aktualne położenie i wszelkie informacje nt. żeglugi oraz położenie względem zapisanej trasy między waypointami. Jest także komputer pokazujący położenie i dane Zawiasa i innych statków w oparciu o system AIS. Tak więc oprócz rutynowych dla mnie czynności związanych z nanoszeniem pozycji na mapie papierowej, robieniem wpisów w dzienniku i podawaniem aktualnego kursu sternikowi staram się jeszcze korzystać także i z tych dodatkowych pomocy. Praca w kabinie nawigacyjnej ma jeszcze tę zaletę, że w między czasie można na grzejniku wysuszyć czapkę i rękawiczki.
Po skończonej wachcie można iść spać, ale nie na długo, bo o 0800 jest śniadanie. Tak więc udało mi się pospać 3 godziny. Rano jest duży rozkołys morza więc niektórzy zaczynają chorować. Ponieważ jeszcze się nie przyzwyczaiłem do kołysania to wolałem nie kusić losu i wraz z kilkoma osobami zjedliśmy śniadanie na ławeczce na śródokręciu . Mimo, że smaczna smażona kiełbaska szybko stygła, było rewelacyjnie – śniadanie z widokiem na rozkołysane morze i od czasu do czasu z falami wchodzącymi na pokład. Uroku sytuacji dodawał fakt, że co chwila ktoś wyskakiwał z kubryku i dwoma susami dopadał burty i rozmawiał z rybkami.
Mówiąc o śniadaniu opowiem nieco więcej o wyżywieniu na Zawiasie. Jest ono rewelacyjne. Po raz pierwszy pod żaglami tak dobrze jadłem. To wszystko jest zasługą kuka, który wchodzi w skład zawodowej załogi Zawiasa. Jest on mistrzem w swojej dziedzinie. Śniadania i kolacje zawsze składały się z dania ciepłego oraz wędlin, serów i warzywek. Obiady to zupa, danie drugie i deser. Wszystko smaczne, gorące i na czas, bez względu na warunki pogodowe. Kukowi pomaga wachta kambuzowa. To ona nakrywa stoły do posiłku, nosi z kambuza jedzenie a po posiłku zbiera wszystko i zmywa naczynia. Każda z wacht pełni kolejno służbę w kambuzie. Tak samo każdego dnia po śniadaniu każda wachta sprząta przydzielony jej fragment jachtu – kubryk, kambuz, pokłady, ubikacje, itd. Jak wspomniałem, załoga posiłki je w kubryku. Zresztą kubryk to centralna życia towarzyskiego.
W pomieszczeniu o wymiarach około 6m na 3m załoga śpi, je, spędza czas wolny. Na burtach umieszczone są na trzech poziomach koje. Przy kojach są stoły i taborety do siedzenia. Gdy cała załoga zasiada do posiłku jest ciasno, ale nam to nie przeszkadzało. Ja osobiście miałem problem z koją, gdyż byłem do niej nieco za długi i nie mogłem całkowicie się wyprostować. Ponieważ było mało miejsca na bagaże to na koi trzymałem jeszcze worek z ubraniami. Nie było więc komfortowych warunków do spania. Ale nie narzekam – nie wybrałem się na rejs wycieczkowcem, ale żaglowcem z duszą. W kubryku kwitnie życie towarzysko-artystyczne. Wieczorami, do późnych godzin nocnych ktoś gra na gitarze, ktoś śpiewa, ktoś rozmawia. Jak chcesz spać to idziesz do swojej koi i zasłaniasz zasłonki. Kapitanem na naszym rejsie był Andrzej „Kaukaz” Kałamaja. Żeglarz, ale i szantymen. Mieliśmy więc okazję wysłuchać koncertu szant. Natomiast innego wieczora do snu kołysały mnie szanty, również w doskonałym wykonaniu naszego kapitana.
Mieliśmy sprzyjającą pogodę i po 26 godzinach doszliśmy do Bornholmu, gdzie wieczorem cumujemy w Nexo na nocleg. Tutaj, na tym rejsie nie jestem skipperem ale załogą, więc mam komfort uczestniczenia w manewrach portowych bez stresu związanego z prowadzeniem jachtu, co pozwala na obserwowanie, jak taki manewr odbywa się na dużym żaglowcu. Ponieważ jestem na desancie i na lądzie obsługuję cumę rufową, mam bardzo dobre pole obserwacji jak żaglowiec jest przesuwany na cumach do miejsca postoju. Manewry a potem kolacja kończą się około 2100. Nexo już śpi więc zrobiliśmy tylko krótki spacer po miasteczku. Następnego dnia wychodzimy z portu o 0700. Wyjście (odstawienie dziobu od nadbrzeża na szpringu rufowym) przebiega sprawnie. W drodze powrotnej mamy piękną pogodę. Słońce i gładkie morze więc żegluga na silniku. Cześć kolegów postanawia wejść na maszt do bocianiego gniazda. Ja jednak nie odważyłem się na taki krok. Wieczorem i w nocy jest piękna pełnia więc morze i pokład są zalane srebrnym światłem księżyca. Sceneria bajkowa.
Nasza ostatnia wachta nawigacyjna przypada na godziny 0400-0800. Jest ciekawa ponieważ prowadzimy żaglowiec wzdłuż Półwyspu Helskiego i po wodach Zatoki Gdańskiej. Ruch już jest większy. Mijamy się z promem, innymi statkami. Jest świt więc widoczność nie jest jeszcze dobra ale my musimy wypatrywać sieci rozstawionych przez rybaków. Wypatrzenie czarnej małej flagi w szarówce świtu nie jest prostą sprawą. O godzinie 0800 zdajemy wachtę. Ale zamiast śniadania zdążyliśmy tylko wchłonąć kilka kęsów smacznej jajecznicy bo już rozlega się alarm manewrowy. Wchodzimy do Gdyni. Rejs już niestety się kończy. Po zacumowaniu jeszcze sprzątanie Zawiasa, pakowanie się a na koniec zbiórka całej załogi na rufie. Słowo od kapitana, rozdanie opinii i wzajemne podziękowania za fajny rejs. I to już naprawdę koniec.
To był mój pierwszy rejs na dużym żaglowcu. Pomijając przeżytą przygodę był on bardzo pouczający. Zupełnie inaczej niż na małym jachcie wyglądała praca żaglami. Tutaj to praca zespołowa całkiem sporej grupy osób, ciężka fizyczna praca. Stawianie lub zrzucanie żagli zajmuje sporo czasu. Na żaglowcu pływa liczna załoga i nie ma mowy o improwizacji w codziennych obowiązkach. Trudno sobie wyobrazić brak regularnych posiłków albo brak przydziału prac porządkowych i ich codziennego wykonywania. Bez tego na pokładzie zapanowałaby anarchia i totalny nieład. Pływając na małym jachcie, z załogą licząca kilka osób można sobie pozwolić na improwizacje. Na dużej jednostce to już się nie uda.
Ale pływanie na dużej jednostce i małych jachtach jest do siebie podobne w kilku kwestiach: i tu i tam ważna jest umiejętność pracy w zespole. Woda ujawnia prawdziwą naturę człowieka. W każdym przypadku nie można także ignorować pogody. Niezależnie ile metrów pokładu mamy pod nogami to z siłami natury nikt jeszcze nie wygrał.
Mimo, że te kilka dni rejsu na Zawiasie to był czas wysiłku fizycznego, zmęczenia, niedospania to jednak wspominam ten rejs jako wspaniała przygodę. Może za rok znów stanę na pokładzie Zawiszy Czarnego?